Odjeżdżając z kanionu, świadomi dalszej części długiej drogi, znaleźliśmy kolejny zjazd widokowy. Trzeba mieć oczy szeroko otwarte!
Jest pięknie
;)
Tej nocy zatrzymaliśmy się w Hazyview. Wyszukaliśmy w sieci kilka opcji i jedna z nich okazała się strzałem w dziesiątkę. Bramę otworzyła nam przemiła, biała kobieta w podeszłym wieku, rozemocjonowana i pełna uśmiechu. Przez kolejne kilka minut pomagała nam zaparkować idealnie i wskazała na domek przygotowany dla nas. "Domek"... raczej willę! Choć wyposażenie było skromne to kompletne i w pełni wystarczające. Za to widok przestrzeni mocno nas zaskoczył. Do dyspozycji mieliśmy wielki salon, kuchnię, łazienkę i kilka sypialni. A do tego obszerny balkon, na którym wieczorem zajadaliśmy kolację. Widać jest to świetne miejsce na wypady większą ekipą albo w towarzystwie dużej rodziny. A my zapłaciliśmy oszczędnie, tylko za dwie osoby. Szkoda, że miejscowość mieści się tuż obok Parku Krugera i większość osób, podobnie do nas, nocuje tu tylko gościnnie, jednorazowo. Albo tylko tak mi się wydaje
;)
O ile przez cały wyjazd miałam wyjątkowo komfortową sytuację zdrowotną, tak na noc przed wyczekanym Parkiem Krugera wróciła do mnie z przytupem... alergia. Alergia na słońce i upał. Z przerażeniem zauważyłam poszerzającą swoje horyzonty wysypkę przy nadgarstkach. Z nadzieją wysmarowałam ją tym, co miałam i położyłam się spać modląc się, żeby następnego dnia już jej nie było. Ale o wysypce, afrykańskich szpitalach i gospodyni ośrodka, która ratuje życie,
;) w następnym wpisie.
Na dniach pojawi się całościowa relacja z Parku Krugera, najpiękniejszych dni jakie spędziliśmy w RPA.
Tym razem wrócę znacznie szybciej!
A na koniec dorzucam zdjęcie kolejnej, imponującej Pani i smaczek z następnego odcinka
;)
NAJWAŻNIEJSZE Z MIEJSC
Tym razem parę słów o miejscu, które wywarło największe wrażenie, zarówno na mnie, jak i na Marcinie. Bez cienia wątpliwości mogę powiedzieć, że te kilka dni w Parku Krugera były jednym z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu. Odłożony na sam koniec naszej podróży, przez niemal dwa tygodnie wydawał się okrutnie odległy. Każdą porażkę, niedogodność jaką napotkaliśmy w RPA przysypywaliśmy ciepłymi myślami o Krugerze, który miał nam wynagrodzić wszystkie smutki. Nie było dnia, podczas którego nie padłoby choć jedno słowo na temat wyczekiwanych przez nas zwierząt. Podekscytowani, odliczaliśmy godziny.
Park Krugera to przystań dla natury. Bujnego, dzikiego i nieprzewidywalnego życia, które choć umieszczone za strzeżonymi bramami, tętni swoim rytmem. Kruger National Park powstał z potrzeby ochrony, a raczej z desperackiej woli zachowania żywych istnień, które od stuleci reprezentowały afrykańską faunę. Kolonizacja odbiła duże piętno nie tylko wśród ludności i dziedzictwa kulturowego, ale też w obszarze natury i środowiska. Głodni zysku i połechtania swojego ego myśliwi, rozkochali się w pięknych i barwnych gatunkach, które odkryła przed nimi rozgrzana Afryka. Bez wahania rozpoczęli masowe polowania i import zdobyczy, niechlubnych „trofeów” do krajów europejskich. Ówczesny prezydent Transwalu, Paul Kruger niezwłocznie postanowił stworzyć park, swoisty rezerwat przyrody, w którym schronienie znalazłyby wszystkie uciekające przed odstrzałem życia. Powierzchnia parku, która wynosi aż 19 485 kilometrów kwadratowych, niemal tyle co cała Słowenia, skrywa kilkadziesiąt tysięcy zwierząt, w tym 32 000 samych antylop. W kłębach kurzu i z lornetką w ręku, człowiek czuje się mniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej.
Gotowi poczuć życie?
DZIEŃ 13 Wjazd do Kruger National Park
Poranek nie był przyjemny. Spełniły się moje najgorsze oczekiwania, alergiczna wysypka była już niemal na całym ciele. Ubezpieczyciel polecił zgłosić się do pobliskiego szpitala. Byliśmy gotowi do niego pojechać, bo jeszcze nigdy w podobnych sytuacjach nie obyło się bez zastrzyków antyhistaminowych. Wściekła i okropnie smutna zaczęłam pakować rzeczy do plecaka. Choć niechętnie, ze świadomością jak wiele czasu stracimy, postanowiłam udać się do lecznicy. O drogę zapytaliśmy miłą właścicielkę ośrodka.
Jak dobrze, że zamiast GPSa użyliśmy jej doświadczenia. Biała kobieta od razu odradziła powyższy pomysł. Powiedziała "Oni cie nie wyleczą, będzie tylko gorzej. Tamci lekarze nie mają dobrego wykształcenia", po czym przyznała, że sama korzysta z prywatnej kliniki prowadzonej przez białych specjalistów. Niestety, do niej było za daleko. No dobrze, wiem gdzie nie iść, ale gdzie w takim razie szukać pomocy? Dostaliśmy złotą radę, że na terenie parku, we wszystkich dużych obozach znajdują się punkty medyczne. W nich pracują biali lekarze, którzy leczą na co dzień turystów i znają się na rzeczy. Jako doraźną pomoc, dostałam od naszej nowej przyjaciółki antybakteryjny spray. Ugościła mnie w swoim mieszkaniu i wspólnie przestudiowałyśmy mapę parku. Wskazała na najciekawsze miejsca, doradziła jaką trasę wybrać i krótko wspomniała, że w tym przestronnym domu mieszka sama. Jako że zupełnie nie znam się na mapach i nie jestem najlepszą organizatorką takich przedsięwzięć jak PLANOWANIE DROGI, to robiąc głupią minę, szybko zawołałam Marcina. Wymienialiśmy się serdecznościami dobre 15 minut, wyszliśmy od niej pełni wiedzy i pozytywnej energii. Może była taka pogodna, bo dzięki gościom ośrodka nie czuła się samotnie? Wciąż ciepło ją wspominam i życzę jej jak najlepiej.
Od Hazyview do Parku Krugera dzieliła nas bardzo krótka droga. Na teren wjechaliśmy przez PHABENI GATE. I tutaj przychodzi pora na zapoznanie się z bardzo ścisłym regulaminem. Poniżej znajdziecie kilka wskazówek, z którymi warto się zapoznać, zanim wjedziecie do parku: 1. Po parku można się poruszać tylko i wyłącznie samochodem. Nieważne jakim, może to być zwykła osobówka albo duży terenowy jak z pocztówek. Jeśli nie dysponujecie autem, możecie wykupić wycieczkę i poruszać się po parku z grupą. 2. W parku obowiązuje ograniczenie prędkości do 40km/h, miejscami do 50km/h. Pod żadnym pozorem nie wolno Wam złamać tego przepisu, którego głównym zadaniem jest chronić dzikie zwierzęta. Nawet jeśli nie widzicie antylopy na horyzoncie, w każdej chwili na ścieżkę może wyjść duży afrykański chrząszcz, kameleon, albo inne maleństwo, którego nie jesteście w stanie zauważyć bez wzmożonej uwagi. 3. Nie próbujcie nawet wysiadać z samochodu. Jest to zabronione, tutaj z kolei ze względu na Wasze bezpieczeństwo. Park nie odpowiada za dzikie zwierzęta i Wasz ewentualny uszczerbek na zdrowiu, a nawet śmierć po konfrontacji z dziką naturą. Warto więc zadbać o własny tyłek, żeby żaden lew Wam go nie odgryzł. 4. Postoje są możliwe w specjalnie wyznaczonych do tego miejscach. To niewielkie kompleksy z parkingiem, toaletą i stolikami, przy których szybko możecie coś zjeść. Niektóre z nich są czyste i przestronne, inne pełne much, a za toaletę służą obrzydliwe sedesy bez wody. Powodzenia! 5. W każdej chwili możecie wjechać na teren dużych obozów. Znajdziecie tam (dość drogie) sklepy, stacje benzynowe i restauracje. 6. Bramy parku i obozów otwierają się o 6 rano i zamykają o 6 wieczorem. Godziny te ulegają niewielkim zmianom w zależności od pory roku. Chodzi o to, aby nie poruszać się przed wschodem i po zachodzie słońca. Po tej godzinie możecie zostać niewpuszczeni do swojego obozu, wydaleni z parku albo obciążeni bardzo wysokim mandatem. 7. Pamiętajcie, że o ile RPA jest krajem wolnym od malarii, tak Kruger leżący na granicy z Mozambikiem łapie się na tereny malaryczne. Zachowajcie ostrożność i zainwestujcie w malaron. 8. Ostrzegam, że wyżej wspomniane obozy i miejsca wypoczynku są od siebie mocno oddalone, więc radzę zrobić porządne siku już przy bramie wjazdowej.
;)
Za każdy dzień spędzony w parku zapłaciliśmy 280ZAR/os.
No to do dzieła!
Wiecie co jest najprzyjemniejsze? Widok pierwszego zwierzaka na swojej drodze. A on pojawił się bardzo szybko. Jako pierwsze przywitały nas antylopy i małe guźce.
Dalej mój ulubiony potwór.
:D
To ogromny dreszcz emocji, kiedy od bladego świtu czekasz na ten moment, a kiedy w końcu przychodzi, nie możesz uwierzyć. Drogi podzielone są na te piaszczyste i asfaltowe. Możliwości tras jest wiele i nigdy nie wiesz, co Cię ominie, albo co zyskasz skręcając w prawo zamiast lewo. Na chwilę zapomniałam o swoich alergicznych dolegliwościach, usiadłam na siedzeniu samochodu po turecku i chwyciłam za aparat. Wyginałam się w każdą stronę szukając zwierząt, a chusta okrywająca mnie przed słońcem non stop spadała z mojego ciała. Marcin z trudem skupiał się na drodze (i to wcale nie przez moje odkryte nogi). Na szczęście przy tak małej prędkości, mógł sobie pozwolić na kręcenie głową. Nie mijaliśmy zbyt wielu samochodów. Jeśli widzieliśmy w oddali kilka zebranych aut, był to znak najlepszego. Znaczy, że przy drodze czai się jakiś zwierz, a wszyscy się zatrzymali by móc go swobodnie obejrzeć.
Gdzie tak pędzisz Panie Zółwiu?
Nie powiedział!
Upał i monotonia dróg nie pozwala zabić koncentracji. Nie da się zapomnieć o przeznaczeniu tej długiej jazdy, o misji, którą przyjechaliśmy spełnić. Przy bramie otrzymaliśmy niezastąpioną gazetkę z mapami parku, informacjami o tzw. The Big Five Of Africa, na którą składa się lew, bawół, nosorożec, słoń oraz lampart, i szeregiem zdjęć różnych gatunków. Na ostatnich stronach znajdował się kompletny spis wszystkich żyjących w parku zwierząt, przy którym można było zaznaczać okienka, które z nich zdążyło się już zobaczyć. Rzecz jasna, najbardziej pożądana jest Wielka Piątka, więc i my podjęliśmy wyzwanie!
W tym miejscu muszę wspomnieć o najważniejszym. To nie jest tak, że Kruger jest parkiem rozrywki, dużym ZOO dla światowych turystów. Kruger to przede wszystkim schronienie dla dzikich, zagrożonych zwierząt. Drogi przecinające park pozwalają zobaczyć jego mały procent, większość terenów jest znacznie oddalona od samochodów. Zwierzak w polu widzenia to wielkie szczęście, istny fart, którego warto wypatrywać. Dlatego tak trudno jest zobaczyć lamparty i inne gatunki, których liczebność jest najmniejsza. Najczęściej spotykane są antylopy, guźce, pawiany, później zebry, żyrafy... Nie mniej, wjazd do parku nie gwarantuje poznania tych wszystkich zwierząt. Wiele zależy od pogody. W upały zwierzęta kryją się w zaroślach i nie wychodzą ze swoich kryjówek. Lew w ciągu dnia śpi, więc też nie zagości na naszych drogach. Nosorożce to prawdziwe perełki, których wypatrzenie powinniśmy traktować jak prawdziwy dar. Inne gatunki świetnie się kamuflują, niektóre przebiegną tak szybko, że nie zdążycie ich rozpoznać. Najgorsza jest świadomość, że większość z nich najzwyczajniej w świecie nie zauważycie, miniecie je przejeżdżając tuż obok. Ta niemożność znalezienia jakiegokolwiek okazu na horyzoncie jest ogromnie frustrująca. Po godzinie bezowocnej jazdy zaczynaliśmy wątpić w wybraną trasę, a czasem też we własne oczy. Wielokrotnie się zdarzało, że zatrzymaliśmy się obok innych turystów, którzy z zapałem coś fotografowali. I pomimo wszelkich starań, nie byliśmy w stanie zobaczyć tego samego. Wkurzające, prawda?
Ale! Nie mieliśmy wcale takiego pecha!
Jego warto się bać
;) Ah te przystojne bawoły!
W Polsce na krowach siedzą muchy, w Afryce ptaki na żyrafach.
;)
Cały czas jechaliśmy w kierunku Skukuzy, dużego obozu, w którym mieliśmy nadzieję znaleźć pomoc medyczną. W tym samym miejscu mieliśmy zarezerwowany nocleg, więc postanowiliśmy jak najwcześniej załatwić sprawę z wysypką, ruszyć na kolejne kilka godzin w teren, a przed samym zamknięciem bram wrócić do obozu. W recepcji zostaliśmy poinstruowani którędy jechać do lekarza. Jego gabinet był nieduży, w poczekalni siedziała mocno wytatuowana i ekscentryczna dziewczyna, jak się okazało, ukochana mojego doktora. On sam nie wyglądał jak typowy pediatra, raczej jak berliński hipster. Szybko się dowiedziałam, że ten wysoki i wysportowany brodacz pochodzi z Kapsztadu, a w okresie wakacyjnym pracuje tutaj. Podczas wizyty był bardziej zainteresowany moimi tatuażami niż zmianami skórnymi, na które się skarżyłam. Potraktował mnie bolesnym zastrzykiem i kilkoma żartami, dzięki którym miałam poczuć się lepiej. Do plecaka dał mi krem łagodzący i wystawił rachunek. Zapytał, czy prowadzę samochód, bo po tym leku mogę być nieco "senna i rozkojarzona".
Pożegnaliśmy przystojniaka i jego dziwaczną, acz bardzo miłą dziewczynę. Wróciliśmy na nasze safari.
"Senna i rozkojarzona", tak powinnam nazwać kolejną część mojego wywodu w tej relacji. Nie wiem, jak on w ogóle mógł myśleć o prowadzeniu auta po tym zastrzyku, bo nie minęło 30 minut, a ja już odpłynęłam w krainę Morfeusza. Próbowałam się ocknąć, przypominając sobie, że "stara, jesteś w Afryce i są żyrafy, nie śpij do cholery!" ale z marnym skutkiem. Czasem docierały do mnie zdania rzucone przez Marcina, jednak zamiast odpowiedzieć, ponownie zasypiałam. Głowa mi opadała jak na najnudniejszej lekcji historii w Waszym życiu. Mój wspierający mężczyzna później mi zrelacjonował, że podróżujący w mijających nas samochodach mieli niezły ubaw, widząc dziewczynę na safari, która śpi w najlepsze z otwartą buzią. Na domiar złego, zawsze okropnie się ślinię. Ciekawe na ilu wakacyjnych fotkach jestem!
W końcu, po kilku godzinach bycia trupem do niczego, udało mi się powrócić do żywych. Choć do końca dnia byłam trochę zmęczona, przed zachodem słońca nabrałam sił. I w samą porę, bo chwilę później byliśmy świadkami niezłej awantury!
Taki obraz zastaliśmy przemierzając most nad niewielką rzeką. Stado... dzikich psów. Z początku myśleliśmy, że to hieny, jednak po krótkim przestudiowaniu ilustracji w naszej gazetce dostrzegliśmy różnice. Niewzruszone ilością samochodów, krzątały się pomiędzy nimi wyraźnie pobudzone. Węszyły, biegały, podrygiwały niespokojnie w poszukiwaniu czegoś. Całe zajście było z początku mocno niezrozumiałe. W końcu wszystko stało się jasne. Kiedy jeden osobnik ze stada wyskoczył mokry z rzeki, oczywiste było, że próbował w niej znaleźć swojego kumpla. Nie znalazł. Trudno powiedzieć, skąd to wiemy, bo przecież niewiele zrozumieliśmy z ich jęków i wycia. Zaraz po tym, jak dziki pies zaalarmował resztę stada, wszystkie pobiegły przed siebie. Ten stres wiszący w powietrzu, długie wyczekiwanie stada na "informację", było bardzo wymowne. Widać kolega przepadł, zginął. Co się z nim stało?
Oto winowajcy!
Smutna to historia, ale bardzo prawdziwa. To było nasze pierwsze i ostatnie spotkanie z dzikimi psami.
Przed 18:00 wróciliśmy do Skukuzy. Za nocleg zapłaciliśmy 522 ZAR (za cały safari tent, w którym mieszczą się dwie osoby). Na safari bardzo szybko zapada zmrok, dzień zamienia się w noc zanim zdążymy zapalić lampę. Jako zakwaterowanie posłużył nam duży namiot, który w niczym nie przypomina tych wędrownych, jakie zabieramy na mazury czy w góry. Był wysoki, stabilny, z wmontowanymi drzwiami. Wewnątrz stały dwa łóżka, lodówka i szafa. Toaleta i prysznice znajdowały się kilkanaście-kilkadziesiąt metrów dalej w sporym kompleksie. I kiedy sięgałam po grzebień do plecaka leżącego na podłodze... zauważyłam OGROMNEGO pająka na pościeli. Wybaczcie mi brak zdjęć ale zupełnie nie w głowie było mi wtedy wyciąganie aparatu. Ten pająk wielkości dłoni to była szansa. Szansa dla Marcina, żeby pokazał swoją męskość. Na szczęście mój mężczyzna w spodniach podołał i łapiąc potworka w miskę, wyniósł go z dala od namiotu. Mój bohater, rycerz na białym koniu z jajami! Chyba najzabawniejsze w tej historii jest to, że pająka zauważyłam narzekając na ilość robali i innych ośmionogów pod prysznicem. Natura szybko utarła mi nosa.
Przed 22:00 ucichły kroki i śmiech. Spaliśmy jak zabici. Nazajutrz było dużo zebr i żyraf. Pojawił się też lew.
PS. Feedback mile widziany.
;)DZIEŃ 14.
Wiecie jak to jest, wakacje, marzy Ci się wypoczynek, chcesz spać do południa, a z drugiej strony czeka na Ciebie fala nieznanego, które musisz zdążyć poznać. W Krugerze nie ma czasu na poranne wylegiwanie, każda godzina w plecy to nieodwracalnie stracony czas. Niestety, moja skłonność do drzemek i dezorganizacja spowodowały, że spało nam się bardzo dobrze, noc uciekła szybko, a swoje wojaże rozpoczęliśmy znacznie później niż o świcie. Jak się później okazało, dzień i tak przyniósł więcej niż mogliśmy oczekiwać.
Poranki w Skukuzie należą do tych przyjemnych. Kiedy wyszliśmy przed namiot, żeby zjeść śniadanie, większość gości już pakowała swoje manatki i wyruszała na safari. Afryka zamienia noc w dzień w zaledwie kilka minut więc słońce zdążyło już zacząć delikatnie grzać. Na szczęście nie za bardzo, bo to by zwiastowało pochowane w cieniu zwierzaki. Afryka dzika kojarzy nam się głównie z upałem, prażącym niebem i omamami z odwodnienia. Tutaj, w Kruger National Park, chmury zwiastują ulgę dla jego mieszkańców, którzy wyswobodzeni z upału decydują się wyjść na spacer. Zatem niejednoznacznie brzydka pogoda może ucieszyć bardziej niż pocztówkowe tropiki. Szybka owsianka, jak zawsze przypalona (na szczęście to Marcin zmywa), uzupełnienie płynów i pospieszny ogląd na plecaki w poszukiwaniu nieproszonych o swoją obecność pająków i innych stworów, których szkoda zabić, a też strach dotknąć. Dookoła zielonych, wielkich, niemal wojskowych namiotów biegały wyraźnie głodne guźce. Jako wielka fanka świń dzikich i afrykańskich, z kłami czy bez, byłam w siódmym niebie. Rozkosznie kręciły zgrabnymi pośladkami w poszukiwaniu smakowitych kąsków przy okolicznych śmietnikach. Nie wiem na ile to zdrowie i właściwie ale wyglądały na zadowolone. Hmm... skoro guźce dostały się na teren obozu, inne zwierzęta też mogły.
Poszliśmy się wyrejestrować do głównej recepcji. Moja alergiczna wysypka dalej nie zeszła z ciała ale wspominając ostatnie "skutki uboczne" leczniczych zastrzyków, stwierdziłam, że wolę się drapać niż spać. Na ladzie, za którą siedziały urocze czarnoskóre pracownice ośrodka, znalazłam dość dużą ulotkę. A w niej, moc atrakcji do wyboru! PORANNE SPACERY POD OKIEM PRZEWODNIKA NOCNE PRZEJAŻDŻKI TERENOWĄ FURĄ, ZOBACZ JAK LWY POLUJĄ WIECZORNE SPACERY POD OKIEM PRZEWODNIKA CAŁODNIOWE WOJAŻE DLA GRUP itp, itd. W pierwszej chwili pożałowałam, że dopiero teraz ją znalazłam, kiedy wyjeżdżamy już z obozu. Po chwili przyszła refleksja. PORANNE SPACERY POD OKIEM PRZEWODNIKA: Polegają na wyruszeniu z obozu jeszcze przed świtem w asyście uzbrojonego przewodnika. UZBROJONEGO, który w słusznej sprawie, tzn. w obronie turystów ma prawo postrzelić zwierzę. Czyli w sytuacji, kiedy jakiś dziany biały z drogim aparatem przewieszonym przez szyję zacznie kolokwialnie rzecz ujmując, drzeć mordę, a przestraszone zwierzę w odpowiedzi rzuci się do ataku, przewodnik może je zabić. W sieci można znaleźć wiele video z takich wycieczek, kiedy rozdrażnione hałasem słonie zamieniają się z dostojnych przyjaciół w niebezpiecznych agresorów. Krótko po powrocie z Afryki widziałam na Animal Planet? Discovery coś tam? dokument o nieroztropnych turystach w podróży. Pośród wielu przykrych scen były też te z afrykańskiego safari. Czy zdecydowałabym się na podobną atrakcję kosztem ryzyka śmierci zwierząt? Na pewno nie. Te reguły kłócą się z nadrzędną zasadą Krugera: ZWIERZĘTA MAJĄ PIERWSZEŃSTWO. Nie uważam, aby rozdrażnienie dzikiej natury przez turystów było sytuacją na tyle wyjątkową, żeby upoważniało kogokolwiek do strzelania w kierunku słoni, lwów, bawołów i innych zwierząt. Zapytacie pewnie: jak to, to lepiej, żeby ginęli ludzie? Nie, lepiej, żeby takich pieszych wycieczek po prostu nie było. Jesteśmy tak zachłanni, że zapominamy o równowadze. To teren zwierząt, możemy być na nim jedynie gośćmi. Zwiedzajmy świat z głową i szacunkiem do jego mieszkańców.
Z lekkim niesmakiem pożegnaliśmy się na chwilę ze Skukuzą i ruszyliśmy w drogę.
Kolejne godziny spędzone w samochodzie. To były owocne momenty wzruszeń, przeplatane minutami zagryzanej ciastkami nudy. Obkupieni w owoce, słodycze i krakersy kruszyliśmy na nasze przyklejone do siedzeń nogi. Krajobraz zlewał się w spójną całość, nie nagląc nas wcale, często świecił pustkami. Nie mam wątpliwości, wizyta w Krugerze to sprawdzian z cierpliwości. Jeśli liczycie na szybkie wrażenia, niezmącony spokój i fantastyczne zdjęcia niedużym kosztem, wybierzcie się lepiej do ZOO (chociaż ZOO nie popieram i uważam, że trzymanie zwierząt w klatkach to podłość w najczystszej postaci. Ale po wizycie na safari, każdy sam do tego dojdzie). Wspomniana wyżej nuda wcale nie odbiera ogromu radości, jaką niesie za sobą podróż po piaszczystych drogach. Trzeba tylko kochać naturę i akceptować wszystkie jej kaprysy.
Chyba najczęściej wspominana przez Krystynę Czubówną antylopa Gnu. Zawsze pożarta, wiecznie uciekająca i... niezbyt piękna.
Współczujemy jej całym sercem.
;)
Żyrafy możecie spotkać w licznych stadach. Niezależnie od obecności małych, dorosłe osobniki nie wydają się przestraszone. Starożytni Grecy uważali, że żyrafa to krzyżówka wielbłąda i lamparta.
;) Jest to jakiś pomysł jednak na pierwszy rzut oka wyglądają na bardzo duże, rozkoszne i niezbyt bystre, seksowne olbrzymy.
;)
Przy drogach leży dużo czaszek, kości, czasem są to całe szkielety trudnych do zidentyfikowania zwierząt. Czy znalazły się tam przypadkowo? Choć pracownicy parku podobno nie ingerują w jego naturę, większość z tych interesujących "ekspozycji" wydaje się leżeć tam celowo. Do myślenia zmusza fakt, że choć gnatów w zasięgu wzroku wiele, tak ciał w fazie rozkładu nie widać wcale. Zdarzyło się nam jednak poczuć okropny smród gnijącego ciała, który utrzymywał się przez wolno mijające kilkaset metrów. Może to i lepiej, że zwierzę padło poza zasięgiem wzroku kierowców, bo taki widok mógłby być nie tyle nieprzyjemny dla oka, co przykry. Nie mniej, można się zdziwić widząc przy drodze ogromną czaszkę bawoła, którego rodzina dumnie straszy parę kroków dalej.
;)
Starczy już tego cmentarza!
Godziny mijają, a wielka piątka dalej niezaliczona. Nosorożcu, gdzie jesteś! Panie lwie, czy znowu Pan śpi? Czy towarzyszy Panu w drzemce żona lamparta? Ani widu, ani słychu tych naszych pożądanych przyjaciół. Zaczęliśmy godzić się z tym, że już ich nie zobaczymy. No bo przecież tylko niektórzy mają takiego farta, nikt nam nic nie obiecywał, i tak dużo zobaczyliśmy, mamy szczęście! Przekonywaliśmy się nawzajem tak długo, aż zaczęliśmy wierzyć w te zdroworozsądkowe wywody zawiedzionego turysty. Jadąc po czerwonym piachu, wyglądaliśmy zza okien, coś ruszyło się w krzakach. To chyba tylko antylopa, nie mogliśmy stwierdzić wiec przyglądaliśmy się niczemu przez dłuższą chwilę. Odpuściliśmy, Marcin znowu spojrzał na drogę. A tam on! Król dżungli! Jeszcze chwila i by nam zwiał. Mozolnie przechodził przez drogę, z jednych krzaków w drugie. Tymczasem my traciliśmy czas na dłubanie w nosie i patrzenie wszędzie tam, gdzie nie trzeba. Na szczęście, z aparatem wystawionym przez szybkę, pstrykając na ślepo, udało nam się go uwiecznić. Zadowolony obecnością paparazzi, widać przyzwyczajony do takiego zainteresowania, legł w trawie nieopodal drogi. Stanęliśmy samochodem kilka metrów obok niego i nie mogliśmy się napatrzeć. On również, bo znudzony przeszywał nas wzrokiem. Przysięgam, złapanie kontaktu wzrokowego z dzikim lwem to naprawdę fajna sprawa!
Gość z jajami
;)
W kilka minut dookoła naszego samochodu zebrał się niezły tłumek. Auta nadjeżdżały z niekrytą nadzieją na coś spektakularnego, nikt się nie zawiódł. Choć moglibyśmy obserwować króla przez kolejną godzinę, odpuściliśmy i daliśmy popatrzeć innym.
Maluch
:D nic nam nie umknie!
Najlepiej w błocie!
Medytują? Patrolują ruch?
Skoro ja musiałam na to patrzeć, to Wy też!
Dzisiejszą noc spędzimy w obozie BALULE. Przygotowując się do wyjazdu długo wybieraliśmy odpowiednie miejsca noclegu. Z jednej strony chcieliśmy się wyspać i porządnie wypocząć w wygodnym łóżku po całodniowej jeździe w upale, z drugiej, marzył nam się afrykański klimat. Nie taki, który buduje wzór zebry na pościeli czy słomiane dodatki w łazience. Chcieliśmy doświadczyć prawdziwej, czarnej nocy, którą tak rzadko możemy spotkać w Europie. Łuny świateł z dużych miast sięgają naprawdę daleko, a mieszkając w Warszawie, nigdy nie zobaczymy na niebie atramentowej pustki z milionem gwiazd. Porównaliśmy ceny, przeczytaliśmy szczątkowe informacje o każdym z obozów i liczyliśmy na wolne miejsca. Balule wydawało się idealnym schronieniem na niezapomnianą noc. I tak też było.
Balule to niewielki obóz po środku niczego. Niepozorne bramy, które otwierają czarnoskóre kobiety dzielą go na dwie części: skromne domki i przestrzeń poświęconą na przyczepy czy namioty. My mieliśmy do dyspozycji mały domek. Biały, okrągły, pokryty słomianym dachem. Jego przestrzeń stanowiło jedno niewielkie pomieszczenie, w którym mieściła się szafa, lustro i trzy łóżka. Fart chciał, że trzecia osoba nie wykupiła tego jednego legowiska.
:D Niestety o figlach nie było mowy! Wewnątrz było mnóstwo ciem, komarów i innych latających gości, dodatkowo panował tam okropny skwar. Przed snem chyba 10 razy sprawdzałam okolice łóżka drażniąc tym samym zniecierpliwionego Marcina. A później, zgodnie z zasadami panującymi w internecie, zakryłam się po czubek głowy, żeby nic mi w żaden otwór gębowy czy też inny nie wlazło.
Tuż przed zachodem słońca gospodynie pospiesznie rozniosły lampy naftowe, aby każdy z gości miał trochę światła. Umieściły je na haczykach z zewnątrz domków. Pomimo tych kilku rozedrganych płomieni, w obozie panowała ciemność i cisza. Tutaj łazienka również była oddalona od reszty kompleksu. W starych, białych kafelkach odbijało się ciepłe światło lamp, które trzeba było wnosić nawet w okolice prysznica. W Balule nie ma prądu. A jeśli do tego wyłączycie telefon, możecie na chwilę powrócić do przeszłości i rozkoszować się urokami życia odciętego od reszty świata. Nasze lokum mieściło się tuż koło płotu. A płot stanowiła niewysoka siatka, rozchwiana i poplątana z pobliskimi krzakami. A ZARAZ OBOK KRZAKÓW STAŁ SŁOŃ. Duży, głodny, w pełnej okazałości. Bez chwili namysłu zaczął sięgać do gałęzi, które opadały tuż nad naszymi głowami. Ćlamkał, mlaskał, żuł i połykał, a potem znowu mlaskał, żeby znowu przeżuć i połknąć. Stał tak długo, aż najlepsze kąski zaczęły się kończyć. Niestety, było tak ciemno, że nie udało się zrobić zdjęcia bez flesza. Czemu nie z fleszem? Bo uciekłby szybciej niż przyszedł
;)
Wczesnym wieczorem w obozie słychać było kroki. Grupa Azjatów szykowała kolację, inni popijali wodę na świeżym powietrzu, my również udaliśmy się do wspólnej, plenerowej kuchni. Marcin-szczęściarz miał na czole opaskę z latarką, mi pozostało chodzić za nim i modlić się o ominięcie największych schodków i dołków, które przysięgam, wyrastały spod ziemi bez żadnego ostrzeżenia! Tym razem obyło się bez gleby, moja godność miała się dobrze. Myślicie, że dziki słoń pod płotem był niecodzienną rozrywką? A co powiecie na hieny? Właśnie one, trochę pokraczne, nie mają w genach zbyt wiele gracji, wysiadywały po zmroku pod naszym wcześniej wspomnianym, skromnym ogrodzeniem. Siedziały, leżały, spoglądając na gości oczami przeciętnego Azora, który liczy na to, że upadnie Ci kawałek kiełbasy podnoszonej właśnie do ust. Na co mają ochotę? Na moje udko? Na tego małego chłopca, który piszczy cicho z podekscytowania? Czy może tylko na małą kanapkę? Niestety, możemy sobie pożartować jednak tło tego zajścia jest kolejnym punktem, który Krugerowi muszę wytknąć. A raczej nie jemu, a odwiedzającym go turystom. Jak usłyszeliśmy od innych, hieny w parku są przyzwyczajone do dokarmiania. Obozowicze lubią przerzucić przez siatkę kabanoska, szyneczkę czy inne produkty, które w żadnym wypadku nie zastąpią hienom naturalnych polowań. Oczywiście karmienie zwierząt kłóci się z regulaminem parku jednak widać, że podpunktu tego trudno dopilnować. W końcu niełatwo jest zauważyć fruwającą w nocy nad siatką kanapkę z pasztetem. Pretensje można mieć tylko do nas samych, turystów, podróżników, eksploratorów bez głowy. Swoją "dobrocią" wyrządzamy krzywdę. Tak jak nadopiekuńcze mamy, które na siłę wpychają bobasowi kolejną łyżkę bobofruta do buzi. Gdzie szukać zdrowego rozsądku?
Otoczeni z każdej strony niewiadomym, spoglądaliśmy na gwiazdy. W końcu jasne, płonące, bez żadnej konkurencji w postaci innego światła. Nie wiemy, kto towarzyszył nam tej nocy. Może minął nas lew? Może hieny wysiadywały z nadzieją również nad ranem? Gdzie poszedł spać wyżej wspomniany słoń? Nam spało się dobrze. Obudził nas budzik, a zamiast drzemki w rolę główną wszedł upał.DZIEŃ 15.
Bezruch. Gorące powietrze ledwie drży nad głowami i przegrzewa nasze jeszcze śpiące ciała. Budzimy się cali mokrzy i jakby już zmęczeni. Otwieram oczy i widzę strzechę, leniwie przelatującą muchę i wdzierające się przez szpary promienie słońca. Marcin już nie śpi, jak zawsze z resztą kiedy ja budzę się do życia. Wyleguję się jeszcze przez chwilę w wilgotnej pościeli, czuję swoją lepką skórę i zapach MUGGi, który szczelnie mnie otulał przez całą noc i chronił przed szeroką gamą żądnych krwi robali.
Uchylamy drzwi chaty, na zewnątrz panuje już duży harmider. Azjatyckie wycieczki zasiadają z lornetkami do swoich niemal przezroczystych autokarów, wypełnionych sprzętem rodem z laboratorium Dextera, gospodynie obozu niespiesznie spacerują między domkami przenosząc rzeczy z miejsca na miejsce, emerytowane małżeństwo je śniadanie zażywając z nieba witaminę D, a dookoła nich w podskokach biegają małe małpy. Zrywamy się szybko uświadomieni, że jak zwykle wstajemy jako ostatni. Jako dziewczyna fajnego faceta mam ten przywilej, że kiedy ja się kąpię, on robi śniadanie. Czas na poranną toaletę potrafię przedłużać w nieskończoność lub rozkładać go na dwie raty: czas, kiedy on gotuje i kolejne kilka minut, kiedy on zmywa. Sama nie wiem, co zajmuje mi tyle czasu, skoro w mojej kosmetyczce na próżno szukać przyborów do make upu, a odchodząc od lustra na głowie dalej mam gniazdo. Być kobietą! Wysypka tego dnia dała mi fory, jednak i tak zdążyłam się przyzwyczaić do jej obecności. Już jutro wracamy, do Warszawy mogę dotrzeć nawet w ohydnych bąblach. Wcisnęłam się w swoją sukienkę idealną na safari, o kroju widocznym na wszystkich filmach poruszających kwestie europejskich kolonizatorów. W beżu i z kieszonką na piersi byłam gotowa na podbój Krugera.
Czerstwy chleb i krem czekoladowy z orzeszków ziemnych. Za te rarytasy nie dostalibyśmy gwiazdki Michelin ale wszechobecne małpy doceniły zapach polskiego śniadania na drewnianej ławce. Cóż, wołające ze śmietników resztki też były obiektem ich zainteresowania, zatem nie wiem czy to dla nas duży komplement. Pospiesznie zjedliśmy pokruszone kanapki, żeby muchy nie zdążyły zjeść nas. Te bzyczące, nielubiane przez nikogo koleżanki, na safari są wyjątkowo natarczywe, duże i głośne.
Wyjechaliśmy z podprażonego słońcem obozu a bramę otworzyła nam czarnoskóra gospodyni, która nie przeszkadzając sobie w pierwszorzędnych obowiązkach, podreptała w kierunku naszego auta z pokaźną kolekcją pościeli na głowie.
Świetna relacja, super foty. W związku z tym, że w najbliższym czasie trochę forumowiczów odwiedzi RPA czekamy na więcej!
Im więcej szczegółów tym lepiej.
Świetna relacja, super foty. W związku z tym, że w najbliższym czasie trochę forumowiczów odwiedzi RPA czekamy na więcej!
Im więcej szczegółów tym lepiej.
Moja koleżanka-weganka do dziś wspomina, jak na 1 roku doktoratu pojechała na konferencję do RPA i o mały włos nie umarła z głodu
;) Mam nadzieję, że Wam pójdzie lepiej
:)
Bardzo fajny początek relacji, super zdjęcia...no i co ważne...jak się okazuje "Czarny Ląd na którym znajduje się RPA" nie taki straszny jak go opisują w wielu miejscach. Gratuluję odwagi oraz pomysłu na wyprawę. Oczywiście czekam na dalszy ciąg...
:D
No dobra penisy, penisami, szczególnie u słoni, które są duuużymi zwierzętami, a ich przyrodzenie może osiągać nawet do 1,90m...ahahahaha (atrakcja murowana...xD!!!)...to gdzie są Góry Smocze, kanion jakiś tam oraz to co najważniejsze Park Krugera, ja się pytam??? Czyżby jakiś słoń zaatakował młodą parę w "dwuznaczny sposób" i nikt nie ma siły pisać dalej? A chyba będzie najciekawiej?
A propos Addo: setki (!) słoni schodzą się mniej więcej ok 11 w okolice Hapoor Dam. Można taam zaparkować samochód przy sadzawce, wyłączyć silnik i przez długi czas patrzeć jak kolejne słonie rodziny korzystają z błotnej kąpieli. Widok niesamowity!Z tymi fokami w okolicach Kapsztadu to pewnie zależy od sezonu. My pod koniec stycznia zarezerwowaliśmy dwa nurki, jeden, z fokami a drugi z rekinami z wyprzedzeniem dnia albo dwóch. Polecam Pisces Divers, http://www.piscesdivers.co.za/dives/sev ... al-package
@pbak Na pewno tak jest. My byliśmy tuż przed Wielkanocą więc w czasie ich długiego tygodnia. Dodatkowo odbywał się wtedy maraton co też miało znaczenie.@Washington Niedługo będzie dalsza część!
:)
Japonka76 napisał:Ależ Ci zazdroszczę tych zwierząt "na żywo"
:oops:Na szczęście zwierzęta póki co nigdzie nie uciekają więc śmiało ruszaj do Afryki!
;)
CześćSuper relacja i piękne zdjęcia
:). Z mężem będziemy w RPA w styczniu i w związku z tym mam pytanie: czy szczepiliście się przed wyjazdem? ewentualnie czy braliście tabletki przeciwko malarii?
cześć!
;) Do RPA zrobiliśmy szczepienia obowiązkowe, odpuszczając sobie "zalecane". Tzn, zaaplikowaliśmy sobie: błonica, tężec, WZW A+B i to wszystko
;) Jeśli chodzi o leki na malarię, zażywaliśmy Malarone tylko podczas pobytu w Parku Krugera:na dzień przed, każdego dnia podczas wizyty w parku i na jeden dzień po. Tak mi zalecił mój doświadczony znajomy, który do Afryki wyjeżdża regularnie.
;) RPA to tereny wolne od malarii, jedyne ryzyko występuje właśnie przy granicy z Mozambikiem.
@pluszczak, mam pytanko bardziej przyziemne, jak tam odżywialiście się/dożywialiście? Czy na terenie parku można spokojnie zaopatrzyć się w kawałek steka/owoce/przekąski cukrowe? Czy jednak konieczne są drobne zakupy przed przekroczeniem bram Krugera, jak sprawa wygląda z wodą pitną? Całe moje pytanie jest podyktowane w kontekście noclegu w jednym z obozów na terenie parku, pozdrawiam
;)
wicker napisał:@pluszczak, mam pytanko bardziej przyziemne, jak tam odżywialiście się/dożywialiście? Czy na terenie parku można spokojnie zaopatrzyć się w kawałek steka/owoce/przekąski cukrowe? Czy jednak konieczne są drobne zakupy przed przekroczeniem bram Krugera, jak sprawa wygląda z wodą pitną? Całe moje pytanie jest podyktowane w kontekście noclegu w jednym z obozów na terenie parku, pozdrawiam
;)Myślę, że nasza kwestia odżywiania jest szczególnie wyjątkowa bo oboje nie jemy mięsa, a ja dodatkowo odmawiam nabiału i jaj.
;) Nie mniej, wydaje mi się, że pewne zasady i rady można zastosować w przypadku każdej diety. Tak, na terenie parków można zakupić owoce/warzywa/mięso(suszone i świeże), jakieś puszki i przekąski. Asortyment sklepów jest bardzo szeroki. Niestety, ceny za żywność na terenie parku są znacznie wyższe niż poza nim. Dodatkowo, owe supermarkety znajdziesz tylko w dużych obozach. Mniejsze, klimatyczne, bez prądu itd. świecą pustkami. Ale bez obaw, do każdego z obozów w ciągu dnia można wjechać i zrobić zakupy. Albo zjeść w restauracji.
;) My chcąc zaoszczędzić, a też trochę z musu, zaopatrzyliśmy się we własne produkty i menażkę. Nie ma żadnego kłopotu, żeby samodzielnie ugotować posiłek (w obozach często są wspólne, plenerowe kuchnie), albo zatrzymać się w wyznaczonym do postoju miejscu i usiąść przy stoliku, zrobić kanapki itd. Jeśli chodzi o wodę to kranówy bym nie piła.
;) Zabraliśmy ze sobą kilka litrów wody butelkowanej do samochodu. I tak samo, możną ją kupić na miejscu ale drogo i nie wszędzie. Podsumowując, wygodniej i taniej jest się zaopatrzyć przed wjazdem do parku o ile masz gdzie to trzymać.
;)
Odjeżdżając z kanionu, świadomi dalszej części długiej drogi, znaleźliśmy kolejny zjazd widokowy. Trzeba mieć oczy szeroko otwarte!
Jest pięknie ;)
Tej nocy zatrzymaliśmy się w Hazyview. Wyszukaliśmy w sieci kilka opcji i jedna z nich okazała się strzałem w dziesiątkę. Bramę otworzyła nam przemiła, biała kobieta w podeszłym wieku, rozemocjonowana i pełna uśmiechu. Przez kolejne kilka minut pomagała nam zaparkować idealnie i wskazała na domek przygotowany dla nas. "Domek"... raczej willę! Choć wyposażenie było skromne to kompletne i w pełni wystarczające. Za to widok przestrzeni mocno nas zaskoczył. Do dyspozycji mieliśmy wielki salon, kuchnię, łazienkę i kilka sypialni. A do tego obszerny balkon, na którym wieczorem zajadaliśmy kolację. Widać jest to świetne miejsce na wypady większą ekipą albo w towarzystwie dużej rodziny. A my zapłaciliśmy oszczędnie, tylko za dwie osoby. Szkoda, że miejscowość mieści się tuż obok Parku Krugera i większość osób, podobnie do nas, nocuje tu tylko gościnnie, jednorazowo. Albo tylko tak mi się wydaje ;)
O ile przez cały wyjazd miałam wyjątkowo komfortową sytuację zdrowotną, tak na noc przed wyczekanym Parkiem Krugera wróciła do mnie z przytupem... alergia. Alergia na słońce i upał. Z przerażeniem zauważyłam poszerzającą swoje horyzonty wysypkę przy nadgarstkach. Z nadzieją wysmarowałam ją tym, co miałam i położyłam się spać modląc się, żeby następnego dnia już jej nie było. Ale o wysypce, afrykańskich szpitalach i gospodyni ośrodka, która ratuje życie, ;) w następnym wpisie.
Na dniach pojawi się całościowa relacja z Parku Krugera, najpiękniejszych dni jakie spędziliśmy w RPA.
Tym razem wrócę znacznie szybciej!
A na koniec dorzucam zdjęcie kolejnej, imponującej Pani i smaczek z następnego odcinka ;)
Tym razem parę słów o miejscu, które wywarło największe wrażenie, zarówno na mnie, jak i na Marcinie. Bez cienia wątpliwości mogę powiedzieć, że te kilka dni w Parku Krugera były jednym z najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu. Odłożony na sam koniec naszej podróży, przez niemal dwa tygodnie wydawał się okrutnie odległy. Każdą porażkę, niedogodność jaką napotkaliśmy w RPA przysypywaliśmy ciepłymi myślami o Krugerze, który miał nam wynagrodzić wszystkie smutki. Nie było dnia, podczas którego nie padłoby choć jedno słowo na temat wyczekiwanych przez nas zwierząt. Podekscytowani, odliczaliśmy godziny.
Park Krugera to przystań dla natury. Bujnego, dzikiego i nieprzewidywalnego życia, które choć umieszczone za strzeżonymi bramami, tętni swoim rytmem. Kruger National Park powstał z potrzeby ochrony, a raczej z desperackiej woli zachowania żywych istnień, które od stuleci reprezentowały afrykańską faunę. Kolonizacja odbiła duże piętno nie tylko wśród ludności i dziedzictwa kulturowego, ale też w obszarze natury i środowiska. Głodni zysku i połechtania swojego ego myśliwi, rozkochali się w pięknych i barwnych gatunkach, które odkryła przed nimi rozgrzana Afryka. Bez wahania rozpoczęli masowe polowania i import zdobyczy, niechlubnych „trofeów” do krajów europejskich. Ówczesny prezydent Transwalu, Paul Kruger niezwłocznie postanowił stworzyć park, swoisty rezerwat przyrody, w którym schronienie znalazłyby wszystkie uciekające przed odstrzałem życia. Powierzchnia parku, która wynosi aż 19 485 kilometrów kwadratowych, niemal tyle co cała Słowenia, skrywa kilkadziesiąt tysięcy zwierząt, w tym 32 000 samych antylop. W kłębach kurzu i z lornetką w ręku, człowiek czuje się mniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej.
Gotowi poczuć życie?
DZIEŃ 13
Wjazd do Kruger National Park
Poranek nie był przyjemny. Spełniły się moje najgorsze oczekiwania, alergiczna wysypka była już niemal na całym ciele. Ubezpieczyciel polecił zgłosić się do pobliskiego szpitala. Byliśmy gotowi do niego pojechać, bo jeszcze nigdy w podobnych sytuacjach nie obyło się bez zastrzyków antyhistaminowych. Wściekła i okropnie smutna zaczęłam pakować rzeczy do plecaka. Choć niechętnie, ze świadomością jak wiele czasu stracimy, postanowiłam udać się do lecznicy. O drogę zapytaliśmy miłą właścicielkę ośrodka.
Jak dobrze, że zamiast GPSa użyliśmy jej doświadczenia. Biała kobieta od razu odradziła powyższy pomysł. Powiedziała "Oni cie nie wyleczą, będzie tylko gorzej. Tamci lekarze nie mają dobrego wykształcenia", po czym przyznała, że sama korzysta z prywatnej kliniki prowadzonej przez białych specjalistów. Niestety, do niej było za daleko. No dobrze, wiem gdzie nie iść, ale gdzie w takim razie szukać pomocy? Dostaliśmy złotą radę, że na terenie parku, we wszystkich dużych obozach znajdują się punkty medyczne. W nich pracują biali lekarze, którzy leczą na co dzień turystów i znają się na rzeczy. Jako doraźną pomoc, dostałam od naszej nowej przyjaciółki antybakteryjny spray. Ugościła mnie w swoim mieszkaniu i wspólnie przestudiowałyśmy mapę parku. Wskazała na najciekawsze miejsca, doradziła jaką trasę wybrać i krótko wspomniała, że w tym przestronnym domu mieszka sama. Jako że zupełnie nie znam się na mapach i nie jestem najlepszą organizatorką takich przedsięwzięć jak PLANOWANIE DROGI, to robiąc głupią minę, szybko zawołałam Marcina. Wymienialiśmy się serdecznościami dobre 15 minut, wyszliśmy od niej pełni wiedzy i pozytywnej energii. Może była taka pogodna, bo dzięki gościom ośrodka nie czuła się samotnie? Wciąż ciepło ją wspominam i życzę jej jak najlepiej.
Od Hazyview do Parku Krugera dzieliła nas bardzo krótka droga. Na teren wjechaliśmy przez PHABENI GATE. I tutaj przychodzi pora na zapoznanie się z bardzo ścisłym regulaminem. Poniżej znajdziecie kilka wskazówek, z którymi warto się zapoznać, zanim wjedziecie do parku:
1. Po parku można się poruszać tylko i wyłącznie samochodem. Nieważne jakim, może to być zwykła osobówka albo duży terenowy jak z pocztówek. Jeśli nie dysponujecie autem, możecie wykupić wycieczkę i poruszać się po parku z grupą.
2. W parku obowiązuje ograniczenie prędkości do 40km/h, miejscami do 50km/h. Pod żadnym pozorem nie wolno Wam złamać tego przepisu, którego głównym zadaniem jest chronić dzikie zwierzęta. Nawet jeśli nie widzicie antylopy na horyzoncie, w każdej chwili na ścieżkę może wyjść duży afrykański chrząszcz, kameleon, albo inne maleństwo, którego nie jesteście w stanie zauważyć bez wzmożonej uwagi.
3. Nie próbujcie nawet wysiadać z samochodu. Jest to zabronione, tutaj z kolei ze względu na Wasze bezpieczeństwo. Park nie odpowiada za dzikie zwierzęta i Wasz ewentualny uszczerbek na zdrowiu, a nawet śmierć po konfrontacji z dziką naturą. Warto więc zadbać o własny tyłek, żeby żaden lew Wam go nie odgryzł.
4. Postoje są możliwe w specjalnie wyznaczonych do tego miejscach. To niewielkie kompleksy z parkingiem, toaletą i stolikami, przy których szybko możecie coś zjeść. Niektóre z nich są czyste i przestronne, inne pełne much, a za toaletę służą obrzydliwe sedesy bez wody. Powodzenia!
5. W każdej chwili możecie wjechać na teren dużych obozów. Znajdziecie tam (dość drogie) sklepy, stacje benzynowe i restauracje.
6. Bramy parku i obozów otwierają się o 6 rano i zamykają o 6 wieczorem. Godziny te ulegają niewielkim zmianom w zależności od pory roku. Chodzi o to, aby nie poruszać się przed wschodem i po zachodzie słońca. Po tej godzinie możecie zostać niewpuszczeni do swojego obozu, wydaleni z parku albo obciążeni bardzo wysokim mandatem.
7. Pamiętajcie, że o ile RPA jest krajem wolnym od malarii, tak Kruger leżący na granicy z Mozambikiem łapie się na tereny malaryczne. Zachowajcie ostrożność i zainwestujcie w malaron.
8. Ostrzegam, że wyżej wspomniane obozy i miejsca wypoczynku są od siebie mocno oddalone, więc radzę zrobić porządne siku już przy bramie wjazdowej. ;)
Za każdy dzień spędzony w parku zapłaciliśmy 280ZAR/os.
No to do dzieła!
Wiecie co jest najprzyjemniejsze? Widok pierwszego zwierzaka na swojej drodze. A on pojawił się bardzo szybko. Jako pierwsze przywitały nas antylopy i małe guźce.
Dalej mój ulubiony potwór. :D
To ogromny dreszcz emocji, kiedy od bladego świtu czekasz na ten moment, a kiedy w końcu przychodzi, nie możesz uwierzyć. Drogi podzielone są na te piaszczyste i asfaltowe. Możliwości tras jest wiele i nigdy nie wiesz, co Cię ominie, albo co zyskasz skręcając w prawo zamiast lewo. Na chwilę zapomniałam o swoich alergicznych dolegliwościach, usiadłam na siedzeniu samochodu po turecku i chwyciłam za aparat. Wyginałam się w każdą stronę szukając zwierząt, a chusta okrywająca mnie przed słońcem non stop spadała z mojego ciała. Marcin z trudem skupiał się na drodze (i to wcale nie przez moje odkryte nogi). Na szczęście przy tak małej prędkości, mógł sobie pozwolić na kręcenie głową. Nie mijaliśmy zbyt wielu samochodów. Jeśli widzieliśmy w oddali kilka zebranych aut, był to znak najlepszego. Znaczy, że przy drodze czai się jakiś zwierz, a wszyscy się zatrzymali by móc go swobodnie obejrzeć.
Gdzie tak pędzisz Panie Zółwiu?
Nie powiedział!
Upał i monotonia dróg nie pozwala zabić koncentracji. Nie da się zapomnieć o przeznaczeniu tej długiej jazdy, o misji, którą przyjechaliśmy spełnić. Przy bramie otrzymaliśmy niezastąpioną gazetkę z mapami parku, informacjami o tzw. The Big Five Of Africa, na którą składa się lew, bawół, nosorożec, słoń oraz lampart, i szeregiem zdjęć różnych gatunków. Na ostatnich stronach znajdował się kompletny spis wszystkich żyjących w parku zwierząt, przy którym można było zaznaczać okienka, które z nich zdążyło się już zobaczyć. Rzecz jasna, najbardziej pożądana jest Wielka Piątka, więc i my podjęliśmy wyzwanie!
W tym miejscu muszę wspomnieć o najważniejszym. To nie jest tak, że Kruger jest parkiem rozrywki, dużym ZOO dla światowych turystów. Kruger to przede wszystkim schronienie dla dzikich, zagrożonych zwierząt. Drogi przecinające park pozwalają zobaczyć jego mały procent, większość terenów jest znacznie oddalona od samochodów. Zwierzak w polu widzenia to wielkie szczęście, istny fart, którego warto wypatrywać. Dlatego tak trudno jest zobaczyć lamparty i inne gatunki, których liczebność jest najmniejsza. Najczęściej spotykane są antylopy, guźce, pawiany, później zebry, żyrafy... Nie mniej, wjazd do parku nie gwarantuje poznania tych wszystkich zwierząt. Wiele zależy od pogody. W upały zwierzęta kryją się w zaroślach i nie wychodzą ze swoich kryjówek. Lew w ciągu dnia śpi, więc też nie zagości na naszych drogach. Nosorożce to prawdziwe perełki, których wypatrzenie powinniśmy traktować jak prawdziwy dar. Inne gatunki świetnie się kamuflują, niektóre przebiegną tak szybko, że nie zdążycie ich rozpoznać. Najgorsza jest świadomość, że większość z nich najzwyczajniej w świecie nie zauważycie, miniecie je przejeżdżając tuż obok. Ta niemożność znalezienia jakiegokolwiek okazu na horyzoncie jest ogromnie frustrująca. Po godzinie bezowocnej jazdy zaczynaliśmy wątpić w wybraną trasę, a czasem też we własne oczy. Wielokrotnie się zdarzało, że zatrzymaliśmy się obok innych turystów, którzy z zapałem coś fotografowali. I pomimo wszelkich starań, nie byliśmy w stanie zobaczyć tego samego. Wkurzające, prawda?
Ale! Nie mieliśmy wcale takiego pecha!
Jego warto się bać ;) Ah te przystojne bawoły!
W Polsce na krowach siedzą muchy, w Afryce ptaki na żyrafach. ;)
Cały czas jechaliśmy w kierunku Skukuzy, dużego obozu, w którym mieliśmy nadzieję znaleźć pomoc medyczną. W tym samym miejscu mieliśmy zarezerwowany nocleg, więc postanowiliśmy jak najwcześniej załatwić sprawę z wysypką, ruszyć na kolejne kilka godzin w teren, a przed samym zamknięciem bram wrócić do obozu. W recepcji zostaliśmy poinstruowani którędy jechać do lekarza. Jego gabinet był nieduży, w poczekalni siedziała mocno wytatuowana i ekscentryczna dziewczyna, jak się okazało, ukochana mojego doktora. On sam nie wyglądał jak typowy pediatra, raczej jak berliński hipster. Szybko się dowiedziałam, że ten wysoki i wysportowany brodacz pochodzi z Kapsztadu, a w okresie wakacyjnym pracuje tutaj. Podczas wizyty był bardziej zainteresowany moimi tatuażami niż zmianami skórnymi, na które się skarżyłam. Potraktował mnie bolesnym zastrzykiem i kilkoma żartami, dzięki którym miałam poczuć się lepiej. Do plecaka dał mi krem łagodzący i wystawił rachunek. Zapytał, czy prowadzę samochód, bo po tym leku mogę być nieco "senna i rozkojarzona".
Pożegnaliśmy przystojniaka i jego dziwaczną, acz bardzo miłą dziewczynę. Wróciliśmy na nasze safari.
"Senna i rozkojarzona", tak powinnam nazwać kolejną część mojego wywodu w tej relacji. Nie wiem, jak on w ogóle mógł myśleć o prowadzeniu auta po tym zastrzyku, bo nie minęło 30 minut, a ja już odpłynęłam w krainę Morfeusza. Próbowałam się ocknąć, przypominając sobie, że "stara, jesteś w Afryce i są żyrafy, nie śpij do cholery!" ale z marnym skutkiem. Czasem docierały do mnie zdania rzucone przez Marcina, jednak zamiast odpowiedzieć, ponownie zasypiałam. Głowa mi opadała jak na najnudniejszej lekcji historii w Waszym życiu. Mój wspierający mężczyzna później mi zrelacjonował, że podróżujący w mijających nas samochodach mieli niezły ubaw, widząc dziewczynę na safari, która śpi w najlepsze z otwartą buzią. Na domiar złego, zawsze okropnie się ślinię. Ciekawe na ilu wakacyjnych fotkach jestem!
W końcu, po kilku godzinach bycia trupem do niczego, udało mi się powrócić do żywych. Choć do końca dnia byłam trochę zmęczona, przed zachodem słońca nabrałam sił. I w samą porę, bo chwilę później byliśmy świadkami niezłej awantury!
Taki obraz zastaliśmy przemierzając most nad niewielką rzeką. Stado... dzikich psów. Z początku myśleliśmy, że to hieny, jednak po krótkim przestudiowaniu ilustracji w naszej gazetce dostrzegliśmy różnice. Niewzruszone ilością samochodów, krzątały się pomiędzy nimi wyraźnie pobudzone. Węszyły, biegały, podrygiwały niespokojnie w poszukiwaniu czegoś. Całe zajście było z początku mocno niezrozumiałe. W końcu wszystko stało się jasne. Kiedy jeden osobnik ze stada wyskoczył mokry z rzeki, oczywiste było, że próbował w niej znaleźć swojego kumpla. Nie znalazł. Trudno powiedzieć, skąd to wiemy, bo przecież niewiele zrozumieliśmy z ich jęków i wycia. Zaraz po tym, jak dziki pies zaalarmował resztę stada, wszystkie pobiegły przed siebie. Ten stres wiszący w powietrzu, długie wyczekiwanie stada na "informację", było bardzo wymowne. Widać kolega przepadł, zginął. Co się z nim stało?
Oto winowajcy!
Smutna to historia, ale bardzo prawdziwa. To było nasze pierwsze i ostatnie spotkanie z dzikimi psami.
Przed 18:00 wróciliśmy do Skukuzy. Za nocleg zapłaciliśmy 522 ZAR (za cały safari tent, w którym mieszczą się dwie osoby). Na safari bardzo szybko zapada zmrok, dzień zamienia się w noc zanim zdążymy zapalić lampę. Jako zakwaterowanie posłużył nam duży namiot, który w niczym nie przypomina tych wędrownych, jakie zabieramy na mazury czy w góry. Był wysoki, stabilny, z wmontowanymi drzwiami. Wewnątrz stały dwa łóżka, lodówka i szafa. Toaleta i prysznice znajdowały się kilkanaście-kilkadziesiąt metrów dalej w sporym kompleksie. I kiedy sięgałam po grzebień do plecaka leżącego na podłodze... zauważyłam OGROMNEGO pająka na pościeli. Wybaczcie mi brak zdjęć ale zupełnie nie w głowie było mi wtedy wyciąganie aparatu. Ten pająk wielkości dłoni to była szansa. Szansa dla Marcina, żeby pokazał swoją męskość. Na szczęście mój mężczyzna w spodniach podołał i łapiąc potworka w miskę, wyniósł go z dala od namiotu. Mój bohater, rycerz na białym koniu z jajami!
Chyba najzabawniejsze w tej historii jest to, że pająka zauważyłam narzekając na ilość robali i innych ośmionogów pod prysznicem. Natura szybko utarła mi nosa.
Przed 22:00 ucichły kroki i śmiech. Spaliśmy jak zabici. Nazajutrz było dużo zebr i żyraf. Pojawił się też lew.
PS. Feedback mile widziany. ;)DZIEŃ 14.
Wiecie jak to jest, wakacje, marzy Ci się wypoczynek, chcesz spać do południa, a z drugiej strony czeka na Ciebie fala nieznanego, które musisz zdążyć poznać. W Krugerze nie ma czasu na poranne wylegiwanie, każda godzina w plecy to nieodwracalnie stracony czas. Niestety, moja skłonność do drzemek i dezorganizacja spowodowały, że spało nam się bardzo dobrze, noc uciekła szybko, a swoje wojaże rozpoczęliśmy znacznie później niż o świcie. Jak się później okazało, dzień i tak przyniósł więcej niż mogliśmy oczekiwać.
Poranki w Skukuzie należą do tych przyjemnych. Kiedy wyszliśmy przed namiot, żeby zjeść śniadanie, większość gości już pakowała swoje manatki i wyruszała na safari. Afryka zamienia noc w dzień w zaledwie kilka minut więc słońce zdążyło już zacząć delikatnie grzać. Na szczęście nie za bardzo, bo to by zwiastowało pochowane w cieniu zwierzaki. Afryka dzika kojarzy nam się głównie z upałem, prażącym niebem i omamami z odwodnienia. Tutaj, w Kruger National Park, chmury zwiastują ulgę dla jego mieszkańców, którzy wyswobodzeni z upału decydują się wyjść na spacer. Zatem niejednoznacznie brzydka pogoda może ucieszyć bardziej niż pocztówkowe tropiki.
Szybka owsianka, jak zawsze przypalona (na szczęście to Marcin zmywa), uzupełnienie płynów i pospieszny ogląd na plecaki w poszukiwaniu nieproszonych o swoją obecność pająków i innych stworów, których szkoda zabić, a też strach dotknąć. Dookoła zielonych, wielkich, niemal wojskowych namiotów biegały wyraźnie głodne guźce. Jako wielka fanka świń dzikich i afrykańskich, z kłami czy bez, byłam w siódmym niebie. Rozkosznie kręciły zgrabnymi pośladkami w poszukiwaniu smakowitych kąsków przy okolicznych śmietnikach. Nie wiem na ile to zdrowie i właściwie ale wyglądały na zadowolone. Hmm... skoro guźce dostały się na teren obozu, inne zwierzęta też mogły.
Poszliśmy się wyrejestrować do głównej recepcji. Moja alergiczna wysypka dalej nie zeszła z ciała ale wspominając ostatnie "skutki uboczne" leczniczych zastrzyków, stwierdziłam, że wolę się drapać niż spać. Na ladzie, za którą siedziały urocze czarnoskóre pracownice ośrodka, znalazłam dość dużą ulotkę. A w niej, moc atrakcji do wyboru!
PORANNE SPACERY POD OKIEM PRZEWODNIKA
NOCNE PRZEJAŻDŻKI TERENOWĄ FURĄ, ZOBACZ JAK LWY POLUJĄ
WIECZORNE SPACERY POD OKIEM PRZEWODNIKA
CAŁODNIOWE WOJAŻE DLA GRUP
itp, itd.
W pierwszej chwili pożałowałam, że dopiero teraz ją znalazłam, kiedy wyjeżdżamy już z obozu. Po chwili przyszła refleksja.
PORANNE SPACERY POD OKIEM PRZEWODNIKA: Polegają na wyruszeniu z obozu jeszcze przed świtem w asyście uzbrojonego przewodnika. UZBROJONEGO, który w słusznej sprawie, tzn. w obronie turystów ma prawo postrzelić zwierzę. Czyli w sytuacji, kiedy jakiś dziany biały z drogim aparatem przewieszonym przez szyję zacznie kolokwialnie rzecz ujmując, drzeć mordę, a przestraszone zwierzę w odpowiedzi rzuci się do ataku, przewodnik może je zabić. W sieci można znaleźć wiele video z takich wycieczek, kiedy rozdrażnione hałasem słonie zamieniają się z dostojnych przyjaciół w niebezpiecznych agresorów. Krótko po powrocie z Afryki widziałam na Animal Planet? Discovery coś tam? dokument o nieroztropnych turystach w podróży. Pośród wielu przykrych scen były też te z afrykańskiego safari. Czy zdecydowałabym się na podobną atrakcję kosztem ryzyka śmierci zwierząt? Na pewno nie. Te reguły kłócą się z nadrzędną zasadą Krugera: ZWIERZĘTA MAJĄ PIERWSZEŃSTWO. Nie uważam, aby rozdrażnienie dzikiej natury przez turystów było sytuacją na tyle wyjątkową, żeby upoważniało kogokolwiek do strzelania w kierunku słoni, lwów, bawołów i innych zwierząt. Zapytacie pewnie: jak to, to lepiej, żeby ginęli ludzie? Nie, lepiej, żeby takich pieszych wycieczek po prostu nie było. Jesteśmy tak zachłanni, że zapominamy o równowadze. To teren zwierząt, możemy być na nim jedynie gośćmi. Zwiedzajmy świat z głową i szacunkiem do jego mieszkańców.
Z lekkim niesmakiem pożegnaliśmy się na chwilę ze Skukuzą i ruszyliśmy w drogę.
Kolejne godziny spędzone w samochodzie. To były owocne momenty wzruszeń, przeplatane minutami zagryzanej ciastkami nudy. Obkupieni w owoce, słodycze i krakersy kruszyliśmy na nasze przyklejone do siedzeń nogi. Krajobraz zlewał się w spójną całość, nie nagląc nas wcale, często świecił pustkami. Nie mam wątpliwości, wizyta w Krugerze to sprawdzian z cierpliwości. Jeśli liczycie na szybkie wrażenia, niezmącony spokój i fantastyczne zdjęcia niedużym kosztem, wybierzcie się lepiej do ZOO (chociaż ZOO nie popieram i uważam, że trzymanie zwierząt w klatkach to podłość w najczystszej postaci. Ale po wizycie na safari, każdy sam do tego dojdzie).
Wspomniana wyżej nuda wcale nie odbiera ogromu radości, jaką niesie za sobą podróż po piaszczystych drogach. Trzeba tylko kochać naturę i akceptować wszystkie jej kaprysy.
Chyba najczęściej wspominana przez Krystynę Czubówną antylopa Gnu. Zawsze pożarta, wiecznie uciekająca i... niezbyt piękna.
Współczujemy jej całym sercem. ;)
Żyrafy możecie spotkać w licznych stadach. Niezależnie od obecności małych, dorosłe osobniki nie wydają się przestraszone. Starożytni Grecy uważali, że żyrafa to krzyżówka wielbłąda i lamparta. ;) Jest to jakiś pomysł jednak na pierwszy rzut oka wyglądają na bardzo duże, rozkoszne i niezbyt bystre, seksowne olbrzymy. ;)
Przy drogach leży dużo czaszek, kości, czasem są to całe szkielety trudnych do zidentyfikowania zwierząt. Czy znalazły się tam przypadkowo? Choć pracownicy parku podobno nie ingerują w jego naturę, większość z tych interesujących "ekspozycji" wydaje się leżeć tam celowo. Do myślenia zmusza fakt, że choć gnatów w zasięgu wzroku wiele, tak ciał w fazie rozkładu nie widać wcale. Zdarzyło się nam jednak poczuć okropny smród gnijącego ciała, który utrzymywał się przez wolno mijające kilkaset metrów. Może to i lepiej, że zwierzę padło poza zasięgiem wzroku kierowców, bo taki widok mógłby być nie tyle nieprzyjemny dla oka, co przykry. Nie mniej, można się zdziwić widząc przy drodze ogromną czaszkę bawoła, którego rodzina dumnie straszy parę kroków dalej. ;)
Starczy już tego cmentarza!
Godziny mijają, a wielka piątka dalej niezaliczona. Nosorożcu, gdzie jesteś! Panie lwie, czy znowu Pan śpi? Czy towarzyszy Panu w drzemce żona lamparta?
Ani widu, ani słychu tych naszych pożądanych przyjaciół. Zaczęliśmy godzić się z tym, że już ich nie zobaczymy. No bo przecież tylko niektórzy mają takiego farta, nikt nam nic nie obiecywał, i tak dużo zobaczyliśmy, mamy szczęście! Przekonywaliśmy się nawzajem tak długo, aż zaczęliśmy wierzyć w te zdroworozsądkowe wywody zawiedzionego turysty. Jadąc po czerwonym piachu, wyglądaliśmy zza okien, coś ruszyło się w krzakach. To chyba tylko antylopa, nie mogliśmy stwierdzić wiec przyglądaliśmy się niczemu przez dłuższą chwilę. Odpuściliśmy, Marcin znowu spojrzał na drogę. A tam on! Król dżungli! Jeszcze chwila i by nam zwiał. Mozolnie przechodził przez drogę, z jednych krzaków w drugie. Tymczasem my traciliśmy czas na dłubanie w nosie i patrzenie wszędzie tam, gdzie nie trzeba. Na szczęście, z aparatem wystawionym przez szybkę, pstrykając na ślepo, udało nam się go uwiecznić. Zadowolony obecnością paparazzi, widać przyzwyczajony do takiego zainteresowania, legł w trawie nieopodal drogi. Stanęliśmy samochodem kilka metrów obok niego i nie mogliśmy się napatrzeć. On również, bo znudzony przeszywał nas wzrokiem. Przysięgam, złapanie kontaktu wzrokowego z dzikim lwem to naprawdę fajna sprawa!
Gość z jajami ;)
W kilka minut dookoła naszego samochodu zebrał się niezły tłumek. Auta nadjeżdżały z niekrytą nadzieją na coś spektakularnego, nikt się nie zawiódł. Choć moglibyśmy obserwować króla przez kolejną godzinę, odpuściliśmy i daliśmy popatrzeć innym.
Maluch :D nic nam nie umknie!
Najlepiej w błocie!
Medytują? Patrolują ruch?
Skoro ja musiałam na to patrzeć, to Wy też!
Dzisiejszą noc spędzimy w obozie BALULE. Przygotowując się do wyjazdu długo wybieraliśmy odpowiednie miejsca noclegu. Z jednej strony chcieliśmy się wyspać i porządnie wypocząć w wygodnym łóżku po całodniowej jeździe w upale, z drugiej, marzył nam się afrykański klimat. Nie taki, który buduje wzór zebry na pościeli czy słomiane dodatki w łazience. Chcieliśmy doświadczyć prawdziwej, czarnej nocy, którą tak rzadko możemy spotkać w Europie. Łuny świateł z dużych miast sięgają naprawdę daleko, a mieszkając w Warszawie, nigdy nie zobaczymy na niebie atramentowej pustki z milionem gwiazd. Porównaliśmy ceny, przeczytaliśmy szczątkowe informacje o każdym z obozów i liczyliśmy na wolne miejsca. Balule wydawało się idealnym schronieniem na niezapomnianą noc. I tak też było.
Balule to niewielki obóz po środku niczego. Niepozorne bramy, które otwierają czarnoskóre kobiety dzielą go na dwie części: skromne domki i przestrzeń poświęconą na przyczepy czy namioty. My mieliśmy do dyspozycji mały domek.
Biały, okrągły, pokryty słomianym dachem. Jego przestrzeń stanowiło jedno niewielkie pomieszczenie, w którym mieściła się szafa, lustro i trzy łóżka. Fart chciał, że trzecia osoba nie wykupiła tego jednego legowiska. :D Niestety o figlach nie było mowy! Wewnątrz było mnóstwo ciem, komarów i innych latających gości, dodatkowo panował tam okropny skwar. Przed snem chyba 10 razy sprawdzałam okolice łóżka drażniąc tym samym zniecierpliwionego Marcina. A później, zgodnie z zasadami panującymi w internecie, zakryłam się po czubek głowy, żeby nic mi w żaden otwór gębowy czy też inny nie wlazło.
Tuż przed zachodem słońca gospodynie pospiesznie rozniosły lampy naftowe, aby każdy z gości miał trochę światła. Umieściły je na haczykach z zewnątrz domków. Pomimo tych kilku rozedrganych płomieni, w obozie panowała ciemność i cisza. Tutaj łazienka również była oddalona od reszty kompleksu. W starych, białych kafelkach odbijało się ciepłe światło lamp, które trzeba było wnosić nawet w okolice prysznica. W Balule nie ma prądu. A jeśli do tego wyłączycie telefon, możecie na chwilę powrócić do przeszłości i rozkoszować się urokami życia odciętego od reszty świata.
Nasze lokum mieściło się tuż koło płotu. A płot stanowiła niewysoka siatka, rozchwiana i poplątana z pobliskimi krzakami. A ZARAZ OBOK KRZAKÓW STAŁ SŁOŃ. Duży, głodny, w pełnej okazałości. Bez chwili namysłu zaczął sięgać do gałęzi, które opadały tuż nad naszymi głowami. Ćlamkał, mlaskał, żuł i połykał, a potem znowu mlaskał, żeby znowu przeżuć i połknąć. Stał tak długo, aż najlepsze kąski zaczęły się kończyć. Niestety, było tak ciemno, że nie udało się zrobić zdjęcia bez flesza. Czemu nie z fleszem? Bo uciekłby szybciej niż przyszedł ;)
Wczesnym wieczorem w obozie słychać było kroki. Grupa Azjatów szykowała kolację, inni popijali wodę na świeżym powietrzu, my również udaliśmy się do wspólnej, plenerowej kuchni. Marcin-szczęściarz miał na czole opaskę z latarką, mi pozostało chodzić za nim i modlić się o ominięcie największych schodków i dołków, które przysięgam, wyrastały spod ziemi bez żadnego ostrzeżenia! Tym razem obyło się bez gleby, moja godność miała się dobrze.
Myślicie, że dziki słoń pod płotem był niecodzienną rozrywką? A co powiecie na hieny? Właśnie one, trochę pokraczne, nie mają w genach zbyt wiele gracji, wysiadywały po zmroku pod naszym wcześniej wspomnianym, skromnym ogrodzeniem. Siedziały, leżały, spoglądając na gości oczami przeciętnego Azora, który liczy na to, że upadnie Ci kawałek kiełbasy podnoszonej właśnie do ust. Na co mają ochotę? Na moje udko? Na tego małego chłopca, który piszczy cicho z podekscytowania? Czy może tylko na małą kanapkę?
Niestety, możemy sobie pożartować jednak tło tego zajścia jest kolejnym punktem, który Krugerowi muszę wytknąć. A raczej nie jemu, a odwiedzającym go turystom. Jak usłyszeliśmy od innych, hieny w parku są przyzwyczajone do dokarmiania. Obozowicze lubią przerzucić przez siatkę kabanoska, szyneczkę czy inne produkty, które w żadnym wypadku nie zastąpią hienom naturalnych polowań. Oczywiście karmienie zwierząt kłóci się z regulaminem parku jednak widać, że podpunktu tego trudno dopilnować. W końcu niełatwo jest zauważyć fruwającą w nocy nad siatką kanapkę z pasztetem. Pretensje można mieć tylko do nas samych, turystów, podróżników, eksploratorów bez głowy. Swoją "dobrocią" wyrządzamy krzywdę. Tak jak nadopiekuńcze mamy, które na siłę wpychają bobasowi kolejną łyżkę bobofruta do buzi. Gdzie szukać zdrowego rozsądku?
Otoczeni z każdej strony niewiadomym, spoglądaliśmy na gwiazdy. W końcu jasne, płonące, bez żadnej konkurencji w postaci innego światła. Nie wiemy, kto towarzyszył nam tej nocy. Może minął nas lew? Może hieny wysiadywały z nadzieją również nad ranem? Gdzie poszedł spać wyżej wspomniany słoń? Nam spało się dobrze. Obudził nas budzik, a zamiast drzemki w rolę główną wszedł upał.DZIEŃ 15.
Bezruch. Gorące powietrze ledwie drży nad głowami i przegrzewa nasze jeszcze śpiące ciała. Budzimy się cali mokrzy i jakby już zmęczeni. Otwieram oczy i widzę strzechę, leniwie przelatującą muchę i wdzierające się przez szpary promienie słońca. Marcin już nie śpi, jak zawsze z resztą kiedy ja budzę się do życia. Wyleguję się jeszcze przez chwilę w wilgotnej pościeli, czuję swoją lepką skórę i zapach MUGGi, który szczelnie mnie otulał przez całą noc i chronił przed szeroką gamą żądnych krwi robali.
Uchylamy drzwi chaty, na zewnątrz panuje już duży harmider. Azjatyckie wycieczki zasiadają z lornetkami do swoich niemal przezroczystych autokarów, wypełnionych sprzętem rodem z laboratorium Dextera, gospodynie obozu niespiesznie spacerują między domkami przenosząc rzeczy z miejsca na miejsce, emerytowane małżeństwo je śniadanie zażywając z nieba witaminę D, a dookoła nich w podskokach biegają małe małpy. Zrywamy się szybko uświadomieni, że jak zwykle wstajemy jako ostatni.
Jako dziewczyna fajnego faceta mam ten przywilej, że kiedy ja się kąpię, on robi śniadanie. Czas na poranną toaletę potrafię przedłużać w nieskończoność lub rozkładać go na dwie raty: czas, kiedy on gotuje i kolejne kilka minut, kiedy on zmywa. Sama nie wiem, co zajmuje mi tyle czasu, skoro w mojej kosmetyczce na próżno szukać przyborów do make upu, a odchodząc od lustra na głowie dalej mam gniazdo. Być kobietą!
Wysypka tego dnia dała mi fory, jednak i tak zdążyłam się przyzwyczaić do jej obecności. Już jutro wracamy, do Warszawy mogę dotrzeć nawet w ohydnych bąblach. Wcisnęłam się w swoją sukienkę idealną na safari, o kroju widocznym na wszystkich filmach poruszających kwestie europejskich kolonizatorów. W beżu i z kieszonką na piersi byłam gotowa na podbój Krugera.
Czerstwy chleb i krem czekoladowy z orzeszków ziemnych. Za te rarytasy nie dostalibyśmy gwiazdki Michelin ale wszechobecne małpy doceniły zapach polskiego śniadania na drewnianej ławce. Cóż, wołające ze śmietników resztki też były obiektem ich zainteresowania, zatem nie wiem czy to dla nas duży komplement. Pospiesznie zjedliśmy pokruszone kanapki, żeby muchy nie zdążyły zjeść nas. Te bzyczące, nielubiane przez nikogo koleżanki, na safari są wyjątkowo natarczywe, duże i głośne.
Wyjechaliśmy z podprażonego słońcem obozu a bramę otworzyła nam czarnoskóra gospodyni, która nie przeszkadzając sobie w pierwszorzędnych obowiązkach, podreptała w kierunku naszego auta z pokaźną kolekcją pościeli na głowie.